Zofia Puzio – siostrzenica ks. Dominika Maja, mogła obserwować ks. Dominika na co dzień. Świadectwo zostało spisane do pracy magisterskiej ks. Jerzego Krawczyka. Zostało również włączone do książki „ks. Dominik Maj – Kapłan Serca Bożego.
Drugie pokolenie Majów, z którego wywodzi się ks. Dominik i moja mama to ośmioro dzieci Jana i Antoniny. Ja jestem najmłodsza z trzeciego pokolenia, a było nas 17-cioro.
Moje wspomnienie dotyczące osoby ks. Dominika nazywanego przez nas „Wujciem” sięgają lat dziecięcych. Kiedy przyjeżdżał do Rzeczycy; swego rodzinnego domu, w którym mieszkali wujostwo (Bolesław i Anna Maj), wszystkie dzieci z całej rodziny były „zwoływane” do Kościoła. Tam chłopcy uczyli się ministrantury, a dziewczynki czytań mszalnych po polsku. Czasem Wujek zabierał chłopaków do pobliskiego lasu i tam na stosie drzewa ustawiał krzyżyk z patyków i uczył ich służenia do mszy.
Potem, kiedy skończyłam szkołę podstawową, „Wujcio” z moimi rodzicami postanowili, że naukę będę kontynuować w Bychawie. Ksiądz Dominik był tam proboszczem i zamieszkałam na plebanii. W ten sposób chciał pomóc moim rodzicom. Byliśmy niezbyt bogaci (5 ha gospodarstwo nie przynosiło zbyt dużych dochodów), a wtedy mój starszy brat studiował w Krakowie na AGH.
Kiedy trafiłam na plebanię, byłam zupełnie zagubiona, gdyż wcześniej na dłużej nie wyjeżdżałam z domu. Dzięki Wujkowi i jego ówczesnym wikariuszom ks. Leonardowi Zarębie, ks. Józefowi Wilkowi oraz pani Helenie Romanowskiej (gospodyni) powoli oswajałam się z rzeczywistością.
Plebania zawsze tętniła życiem. Wokół Wujka gromadziło się dużo dzieci, dla których miał czas nieograniczony, życzliwych parafian i ludzi, których ciągle zapraszał. Pamiętam, gdy Wujek pojechał do Lublina, księża wikariusze na wieś na lekcje religii, pani Helena rozłożyła się z praniem (nie było wtedy pralek automatycznych). „Było około 13 (jak później opowiadała), gdy wszedł ks. Kanonik i mówi: Helciu, daj nam coś na obiad. To jest mój kolega, spotkaliśmy się w Kurii i go ze sobą przywiozłem będzie u nas parę dni…”. Były takie dni, że po Mszy św. o godz. 7 przyprowadzał 2 lub 3 osoby i mówił do gospodyni: „Helciu zrób im śniadanie…”. Niejednokrotnie trzeba było dobrze pogłówkować, aby zrobić „coś z niczego”, ale pani Helena miała talent kulinarny i tą sztuką dysponowała. Zawsze, kiedy do domu przyjeżdżali goście, Wujek oddawał im swój pokój a sam zajmował pokój stołowy i tam też spał na rozkładanym fotelu.
Żył bardzo skromnie. W pokoju miał tylko niezbędne meble pamiętające dawne czasy. Sutanna, no może dwie, bardzo sfatygowana, buty często z mocno przetartymi podeszwami, ale to mu nie przeszkadzało. „Mi to wystarczy…” – mówił. Kiedyś, gdy dostał nową sutannę od kolegi z zagranicy, podarował ją innemu księdzu, twierdząc, że jemu jest bardziej potrzebna.
Był „na bakier” z obowiązującymi wtedy ustawami, ale dzięki życzliwym ludziom w porę dowiadywał się o wizycie komornika i niektóre cenne rzeczy (tj. pralka, kuchnia elektryczna) udawało się powynosić z domu, najczęściej do sąsiadów albo sióstr zakonnych.
Kiedyś skonfiskowano mu motorower i wystawiono na sprzedaż. Znalazł się jednak ktoś, kto na „Simsonku” wyskrobał ostrym narzędziem „własność ks. Maja”, dlatego nie znalazł kupca i w konsekwencji wrócił do właściciela. Skoro jestem przy „Simsonku” to wspomnę nasze wyprawy-przejażdżki polnymi drogami. Wujek motorowerem a ja rowerem, miłe i dla nastoletniej osoby bardzo ważne.
Kiedy był zdenerwowany (a miał ku temu powody), nigdy się nie złościł, tylko siedział z zamkniętymi oczami i głową opartą na dłoni, czasem bardzo długo bez słowa.
Bardzo dużo się modlił. Jak był w domu i zamykał drzwi do swojego pokoju, to był znak, że nie wolno mu przeszkadzać bo się modli. Gdy spacerował wokół Kościoła z brewiarzem w ręku, to też wiedzieliśmy, że potrzebuje spokoju na samotną modlitwę, zadumę i refleksję – szanowaliśmy to. Prawie codziennie o godz. 21 odmawialiśmy (On, ja i p. Helena) pacierz wieczorny.
Całym sercem służył dobrą radą. Gdy przyjeżdżał do Rzeczycy było podobnie. Wszystkim starał się pomagać, nie finansowo, bo pieniędzy nigdy nie miał, ale radą i dobrym słowem. Uczestniczył w uroczystościach rodzinnych, tych wesołych i tych smutnych. Udzielał nam wszystkim sakramentu małżeństwa, zdecydował się pojechać na ślub mojego brata do Rybnika pomimo podeszłego wieku.
Za wszelką cenę starał się przybliżyć ludziom Boga, organizował kaplice dojazdowe w Woli Gałęzowskiej i Kosarzewie. Dzięki jego staraniom nasza Rzeczyca stała się parafią. Wyprosił u ks. biskupa Piotra Kałwy, żeby dojeżdżali do nas ks. Salezjanie, a jak to się stało, prosił dalej o księdza na stałe. Dostaliśmy wikarego kraśnickiego, ale naszego miejscowego proboszcza (obecnego prałata Romana Marszalca). Tak za staraniem Wujka mamy parafię i organy, które też były jego zasługą.
Był wydawało się zwyczajnym człowiekiem, ale emanowały od niego ciepło, spokój, prostota, otwarcie na drugiego człowieka, współczucie, uczciwość.
Miał jedną słabość – owczarka podhalańskiego „Miśka”, którego przywiózł od ks. Marcina Bardela. To był jego towarzysz, przyjemność na którą sobie pozwalał.
Gdy dzieci i wnuki pytają mnie: „Jaki był Dziadek-Ksiądz” − bo tak na niego mówią – odpowiadam, że człowiekiem w swej zwyczajności bardzo niezwykłym i taki portret, my którzy go znaliśmy, rysujemy słowami następnym pokoleniom.
Pamiątki po „Wujciu”, jakie są w posiadaniu mojej rodziny to kilka zdjęć, portret malowany ołówkiem w 1954 r. oraz stuła haftowana przez moją mamę. Stuła ofiarowana mu była w prezencie z okazji prymicji.